phoca_thumb_s_mogielica3Na 2010 rok przypada jubileusz 60-lecia istnienia Studenckiego Koła Naukowego Geografów Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Chcieliśmy to uczcić jakoś inaczej, niż tylko poprzez zrobienie konferencji, czy wystawienie na uczelni galerii z naszych dawnych wypraw. Zdobycie Korony Gór Polski wydawało się być tym, czego potrzebujemy.
 
Wcześniej mieliśmy już po kilka szczytów zdobytych w blasku księżyca i w zasadzie nawet woleliśmy chodzić nocą. Przede wszystkim dlatego, że jest trudniej. Chodzenie w dzień jest przewidywalne, popularne. W nocy łatwiej można się zgubić, jest zimniej, na szlakach nie ma ludzi i w większym stopniu trzeba liczyć na własne umiejętności. Jako ludzie mający częsty kontakt z górami potrzebowaliśmy czegoś, co będzie dla nas większym wyzwaniem, niż typowo turystyczne wyjazdy w góry. Zdobycie Korony Gór Polski Nocą ma bardziej sportowy charakter, ponieważ bardziej niż na oglądaniu widoków, zależy nam na zrobieniu czegoś nowego, nietypowego i czegoś, co będzie już mogło być określone jako wyczyn. Chcemy się przy tym naprawdę zmęczyć.
  
Ostatecznie za cel obraliśmy zdobycie Korony Gór Polski nocą w ciągu 2010 roku.
EKIPA KGPN 2010:
Marcin Baranowski
Barbara Barzycka
Anna Chrobak
Piotr „Kiler” Daniel
Sabina Drytkiewicz
Angelika Hyciek
Witold Jucha
Mariusz Krukar
Jerzy Piasecki
Mateusz Ślęczka

Ambitnie.
 
Zaraz po sylwestrowym wypadzie na Babią Górę mieliśmy głód i chęć zdobycia kolejnych szczytów w szybkim tempie - w końcu co to za wyzwanie wychodzić na Diablak od Krowiarek z tłumem ludzi? Zatem tydzień później swobodnie zaczęliśmy rzucać pomysłami, gdzie można odbyć kolejną nocną akcję i dosyć odważnie podjęliśmy szukania dwóch sąsiadujących ze sobą szczytów, które byłyby jednocześnie niedaleko Krakowa. Mapy Beskidu Wyspowego i Beskidu Makowskiego pojawiły się przed naszymi oczami i już po kilku chwilach wiedzieliśmy z Kilerem, że na najbliższym wyjeździe będziemy świętować na Mogielicy i Lubomirze. Podekscytowani wyzwaniem wypromowaliśmy szybko pomysł wśród całej ekipy KGP2010. Oczywiście informacja o wypadzie zawierała kluczową treść: 14 godzin marszu do ostatniego szczytu (bez zejścia), jakieś 40 km w poziomie i czas skrojony idealnie od zmierzchu do świtu!
 
Jeszcze tylko 14 godzin...
 
Na dworcu RDA spotkałem się z Alanem, Kilerem, Mateuszem i Łukaszem. Zaraz po wejściu do autobusu wpadł jeszcze Piotrek Francuz, jak zwykle pojawiając się znikąd :). Godzina 15 gwarantowała nam dotarcie do Bukówki w odpowiednim momencie i start zaraz po zachodzie Słońca. Droga minęła szybko i dzięki uprzejmemu kierowcy PKS-u wysiedliśmy na odpowiednim przystanku. Kilka fotek, żartów co do drogi i byliśmy gotowi ruszać.. prawie, bo dwie dziewczyny – Andżelika i Basia- ciągle jeszcze jechały do nas samochodem i musieliśmy dołożyć sobie godzinkę, urozmaiconą wizytą w sklepie.
 
Ostatecznie około 18-tej drużyna zaczęła podejście, wspinając się w górę niebieskim szlakiem. Czas mapowy przewidywał prawie 4 godziny do szczytu, a my z naszym opóźnieniem musieliśmy zrobić to szybciej. Mijając kolejne domy, czuliśmy coraz bardziej atmosferę Beskidu Wyspowego. Wieś powoli oddala się od nas, by ostatecznie pożegnać się za starymi domami, gdzie ścieżka zupełnie znikła pod śniegiem. Nie znając wcześniej specjalnie tej trasy musieliśmy dzielić się od czasu do czasu na rozstajach i przy pomocy czołówek wypatrywać oznakowań na drzewach. Narzucone sobie zasady nie pozwalały na używanie GPS-a więc musieliśmy polegać na doświadczeniu i instynkcie w poszukiwaniu odpowiedniej drogi. Tak krok po kroku mijał czas, temperatura wzrastała z wysokością i przeklęte mgły ustępowały, by dać w końcu szansę na popis gwieździstemu niebu, jakiego chyba żadne z nas nigdy do tej pory nie widziało- ja na pewno! Kilkadziesiąt minut przed szczytem zgubiliśmy szlak i przyszło nam iść na azymut, co ostatecznie nie przyniosło żadnej straty i tylko dodało pewności siebie ze względu na oczekiwaną skuteczność.  Wieża była cała skuta lodem i każdy krok przyszło stawiać z niesamowitą starannością, gracja chodu w takich momentach okazuje się bezcenną zaletą. U góry wiało niesamowicie, ale fantastyczny widok rozświetlonych pomarańczową łuną mgieł zalegających w dolinach utrzymywał  w nas gorącą krew. Niebawem po zejściu z góry doszły dziewczyny i mogliśmy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z flagą uczelni.
 
Pierwsze przygody. (10 godzin do Lubomira)
 
Schodząc, a właściwie pędząc z góry, rozgrzewaliśmy swoje organizmy po wychłodzeniu spowodowanym postojem. W dole widać już było Jurków, w którym zgodnie z umową mieliśmy się spotkać z Sabiną. Dochodziła godzina 22, kiedy telefon Kilera zadzwonił - idealnie co do minuty udało się nam zgrać z Sabiną!
 
Umówiliśmy się pod kościołem, który stał w centrum miejscowości i po kilku minutach już wiedzieliśmy, że nie jest tak dobrze, jak się nam wydaje...
 
Poinstruowana przez Kilera o tym, że mój autobus odjeżdża z RDA w Krakowie o godzinie 20:30 po zajęciach spokojnie zmierzałam w tamtą stronę. Po półtorej godzinie jazdy, zgodnie z umową wysiadłam w Jurkowie. Patrzę w prawo, pusto (same domu i ani żywej duszy), patrzę w lewo - to samo. Wieś jak nic ;) Ok, dzwonię do chłopaków, że już jestem na miejscu. Oni na to, że mam się stawić pod kościół bo będą tam za 3 minuty. Myślę sobie fajno, kościół naprzeciwko mnie po drugiej stronie ulicy, nie muszę chodzić i szukać. Poszłam pod kościół, stoję... 3, 5 7 minut. Dzwonię do Kilera no i pytam gdzie są, a on mi na to, że pod kościołem. Coś mi się nie zgadzało, jako że wcale ich tam nie było! Widocznie był jeszcze jeden kościół w tej wsi. Ruszyłam na poszukiwania. W międzyczasie ustalanie gdzie jestem, itd. Ucieszyłam się, że już ich znalazłam bowiem okazało się, że faktycznie we wsi dwa kościoły są. Ucieszona zmierzam w tym kierunku gdy dostaję telefon... Marcin z głosem jakby stał nad grobem (w międzyczasie sprawdzaliśmy z mapą moje położenie i nic się nie zgadzało - numery dróg, kierunki, nazwy miejscowości przez które jechałam) i w zasadzie zdążyłam się domyślić o co chodzi.... Byłam w innym Jurkowie!!! Okazało się, że są dwie takie miejscowości w Małopolsce (oddalone od siebie o ok. 80 km) :D teraz to mnie śmieszy, wtedy bynajmniej nie było mi do śmiechu, kiedy jeszcze dodatkowo przekonałam się, że autobus którym przyjechałam jest ostatnim który zajeżdża w dniu dzisiejszym do tej wsi. Przyznaję, że trochę spanikowałam... W międzyczasie chłopaki z Jurkowa zarządzali akcją ratunkową :D
Obiektywnie patrząc nie było zbyt wiele możliwości - mogłam zostać, iść jak najdłużej na nogach lub czekać tam do rana na pierwszy autobus lub wracać na stopa o godzinie 23 :D Prowiant i termos miałam więc pewnie bym przetrwała. Szwendając się wzdłuż drogi zobaczyłam znak, że za 4 km jest stacja Orlen (ful wypas z restauracją) i postanowiłam udać się na nią i zaczepić kogoś kto mógłby mnie podrzucić do Krakowa. No więc idę sobie idę i w końcu okazało się, że kończy się pobocze, wieś i światła przy drodze a zaczyna las. Wtedy okazało się, że strach przed łapaniem stopa nocą jest silniejszy od strachu przed samotną drogą przez las ;) No i szczęście początkującego - zatrzymało się pierwsze auto, na które pomachałam :D Jacyś mili państwo jechali do.... Krakowa :) Pan był nawet tak miły, że wysadził mnie pod domem!
Szczęście w nieszczęściu rzec by można, choć przy moim pechu można się było spodziewać, że coś pójdzie nie tak.
A chłopaków czeka kara :P Już obmyślam jak się zrekompensują mi za ten samotny powrót po nocy ;)
 
No cóż, niespodzianki się zdarzają- wszystko się dobrze skończyło i mamy nauczkę na przyszłość. Ruszamy zatem na Ćwilin. Droga wiodąca przez las jest dosyć wymagająca kondycyjnie i zalegający śnieg wcale nam nie ułatwia podejścia - warto więc iść! Wysepka ukoronowana jest niewielką polanką, która nawigacyjnie daje nam trochę we znaki i coraz częściej zaczynamy korzystać z intuicji niż mapy, co na szczęście daje pozytywne efekty. Znowu zbiegamy z góry, daje to niesłychaną przyjemność, gdyż stok jest stromy i pokryty grubą warstwą puchu. Niestety Andżelika i Basia coraz bardziej się od nas oddalają, aż w końcu dostajemy telefonicznie wiadomość, że dziewczyny chcą wrócić i udało się im zorganizować  transport z Przełęczy Gruszowiec, która biegnie droga krajowa. Niebawem dochodzi do kolejnej niespodzianki - Łukasz narzeka na nogę i rezygnuje. Zostawiamy go w miejscu, gdzie zejdą dziewczyny i żegnamy się.
 
Jest zimno. (7,5 godziny do Lubomira)
 
Przed nami Śnieżnica. Niewielka góra, na która niespecjalnie chcemy się wspinać, wiedząc że idąc najpierw zielonym szlakiem a potem niebieskim można ją trawersować. Szło się dosyć sympatycznie. Z racji tego, iż mogliśmy już narzucić sobie szybsze tempo, padło zarządzenie, iż przerwy robimy co godzinę, żeby nie tracić energii i czasu. Po dotarciu do schroniska, chwilę pobłądziliśmy wśród zabudowań, by w końcu znaleźć (wrócić) szlak. Piotrkowi zaczyna dokuczać kolano. Na szczęście pojawia się stok narciarski i zachwyceni blaskiem wydobywającym się z wielkich lamp, rozpraszanym od czasu do czasu przez strumień śniegu z armatek, robimy krótką przerwę na zdjęcia, by w końcu zjechać (dosłownie!) na byle czym ze stoku. Humory dopisują, choć zmęczenie i coraz bardziej potęgujące uczucie chłodu nie pozwala zapomnieć o przebytej drodze i najbliższych kilometrach. Pod stokiem jest domek, a w domku impreza. Na chwilę stajemy się obiektem zainteresowania miejscowej, bądź przyjezdnej, gawiedzi i po krótkiej rozmowie ruszamy dalej. W tym miejscu plątamy się chwilę i jakoś wodzeni intuicją pełzniemy w dół, aż do centrum Kasiny Wielkiej. Dziwna sprawa, bo jakby mapa pokazuje mapa nie bardzo koresponduje z rzeczywistością!- kto się myli? Uznajemy w końcu, że pomyliliśmy drogi i tym razem przyjdzie nam przemieścić się kawałek asfaltem. Dochodzimy do Przełęczy Wielkie Drogi, gdzie pojawia się szlak, by zraz schować się w zaroślach (tudzież w śniegu). Krótka przerwa, wypijamy kończące się zapasy zamarzniętej kilka godzin temu wody, cedząc jej resztki przez zęby, aby nie dopuścić się konsumpcji lodu. Jesteśmy już po 9 godzinach marszu i coraz szybciej marzniemy, więc po szybkim posiłku wstajemy i w drogę!
 
Ostatnie godziny. (3 godziny do Lubomira) 
 
Trafiamy na specyficzny szlak. Gałęzie wielkich drzew, skute lodem na grubość kliku milimetrów wiszą nad ścieżką i trzeba je omijać. Każdy, nawet najdrobniejszy, ruch ręką to strata cennych kalorii i wysiłek, na który nie możemy sobie pozwolić. Każdy z nas zatem dosyć anemicznie omija niebezpieczne przeszkody. Wsłuchani w ciszę przerywaną momentami łamiącymi się drzewami idziemy. Alan z czasem coraz bardzie zaczyna odstawać i musimy robić częstsze przerwy. Dla otuchy opowiadam chłopakom o 24-godzinnym fastfoodzie na Lubomirze, część z nich podchwytuje żart, część jakby beznamiętnie poddaje się sugestii i liczy na coś ciepłego do jedzenia. Zostaje nam coraz mniej czasu i choć zostały nam już ostatki sił, to nie możemy już zawrócić. Tak mijamy Przełęcz Jaworzyce, by wkroczyć na ostatni – jednogodzinny – odcinek szlaku do szczytu. Z pozoru wiodący drogą asfaltową króciutki szlak jest dla nas wyzwaniem tej nocy. Wleczemy się już prawie pojedynczo, z rzadka używając słów. Po godzinie, ciągle nie widać szczytu. Jesteśmy wyczerpani, ogarnia nas irytacja. Zalegający na szlaku śnieg, w którym pełzniemy, utrudnia każdy krok i potęguje poczucie niemocy. Wszyscy mają dość. Słońce daje nam do zrozumienia, że chyba tym razem zostaliśmy pokonani. W oczekiwaniu na Alana, Kiler nie wytrzymuje ciekawości i mówi, że idzie sprawdzić co jest wyżej. Za chwilę dowiadujemy się, że jesteśmy już prawie u celu! Po kilku krokach widzimy już obserwatorium! Jest godzina 7:00, świt jest około 7:30 zatem udało się! Pamiątkowe zdjęcia z flagą i pora schodzić, bo niestety restauracja jest  zamknięta. Perspektywa prawie 3-ech godzin drogi do Pcimia nikomu nie przyniosła zadowolenia, trzeba było zacisnąć zęby, wyłączyć myślenie i starać się nie zasnąć schodząc.
 
Absolutnie ostatnie godziny. (14 godzina marszu)
 
Alan nie wyglądał dobrze, Kiler i Mateusz szli z nim z tyłu, Francuz gnał przodem nie mogąc chyba wytrzymać towarzystwa swojego bolącego kolana a ja wlokłem się jakoś w połowie. Godzina do schroniska na Kudłaczach niebezpiecznie się rozciągała. Idąc kilkukrotnie zdawało mi się widzieć ten budynek pośród lasu, po czym okazywało się to tylko przywidzeniem. Gdzieś dalej spotkałem Francuza, który zobaczył tu turystkę w zielonym płaszczu- ach ta fantazja :). Reszta chłopaków niebawem nas dogoniła i okazało się, że każdemu wyobraźnia naginała postrzeganie rzeczywistości. Kudłacze okazały się na szczęście otwarte. Ciepło kominka, żurek i herbatka ukoiły zmęczonych wędrowców, mimo całej złej aury bijącej od obsługi.
  
Czarny szlak wiódł prawie od razu między zabudowania. Zatrzymaliśmy się w jakimś sklepie, gdzie dokonaliśmy typowo dziecinnych zakupów- chipsy, popcorn, słodkie napoje – w nagrodę za ten wyczyn, jakiego się dopuściliśmy. Miejscowi poinformowali nas o kursujących busach i po spacerku przerywanym gorącymi dyskusjami typu „czekamy tu czy idziemy dalej” złapaliśmy niespodziewanie busa do Myślenic, gdzie od razu przesiedliśmy się w kurs do Krakowa. Półprzytomni dojechaliśmy do miejsca wyjazdu. Udało się!

Marcin Baranowski
Piotr Daniel


!-- Global site tag (gtag.js) - Google Analytics -->